Taniec radości - Itik itik dance.
W ciekawych okolicznościach filipińskiej przyrody. Ja jednak zapraszam na relację z Lasu Łagiewnickiego, równie pięknego. Gdybym na mecie niedzielnego półmaratonu miał więcej sił może zebrałbym się na jakiś taniec radości. Chociaż nie, to jednak nie w moim stylu.
Trasa imprezy tradycyjnie wiodła wokół największego lasu w obrębie miasta w Europie. W porównaniu z latami ubiegłymi zmieniono tylko przebieg ostatniego kilometra, tak aby dla startujących było więcej miejsca.
Pierwsza półtorakilometrowa prosta została, jak to często bywa, bardzo mocno pobiegnięta. Generalnie mocne otwarcie wpisuje się to w mój styl biegania.
Liście, wszędzie te liście. Jakby nie było Złota polska jesień.
I kładki. Błoto. Znowu liście. I tak prawie do samego końca.
Około piątego kilometra trzeba było wykonać slalom między ustawionymi na 'parkingu' samochodami.
Najtrudniejsze były taaaaakie crossy. Dobrym sposobem na radzenie sobie z tego typu przeszkodami było maszerowanie pod górę, zamiast mało efektywnego biegu. Takim sposobem udało mi się wyprzedzić co najmniej kilka osób zwykłym wydłużaniem kroku.
Na trasie były wyznaczone dwa wodopoje. Na 8 kilometrze oraz w połowie 15. To akurat zdjęcie z tego drugiego miejsca.
A tu.. Hmm było coś takiego. Czyżby to ostatni kilometr?
Zbliżamy się do mety.
Kobiety wystartowały o godzinie 12.00. II grupa mężczyzn, w której biegłem ja o 12.20. Do pani ze zdjęcia odrobiłem prawie 20 minut, ale biorąc pod uwagę współczynniki wieku i płci wygrała ze mną zdecydowanie.
Przed metą starałem się ostro zafiniszować. Kilka sekund urwałem, ale bezpośredniego rywala nie udało się wyprzedzić.
Uczucie po przekroczeniu linii mety - bezcenne. Zapomniałem nawet o wyłączeniu Endomondo, a w czasie całego biegu skrzętnie monitorowałem czas.
Końcowy, oficjalny rezultat 1 h 57 minut 45 sekund
Zaraz po przekroczeniu linii mety zawieszono mi na szyi pamiątkowy medal, a chwilę później dostałem reklamówkę z tzw. pakietem metowym. Organizatorzy nazywali go torbą ze słodyczami... W praktyce był to jeden izotonik, Snickers, Mars, banan i słodka bułka. Można też było do tego dołączyć pół litrowa butelkę wodę. Może mało efektowna, ale generalnie niezastąpiona rzecz na mecie.
Podsumowując, co mi się w Półmaratonie Szakala Dookoła Lasu Łagiewnickiego najbardziej podobało?
1. Bardzo ciekawa, wymagająca, a jednocześnie malownicza trasa.
2. Podział startujących na trzy grupy, aby uniknąć nadmiernego tłoku.
3. Dobre oznaczenie trasy, duża ilość wolontariuszy i bardzo bogata galeria zdjęć
4. Miłe gadżety w postaci bardzo ładnego medalu i fajnego kubka mimo generalnie bardzo ubogich pakietów dla startujących.
5. Lokalizacja rzecz jasna.
Czy kiedyś drugi raz w tej imprezie wystartuję? Nigdy nie mów nigdy. Jest b. dużo imprez biegowych w Łodzi, okolicach i całej Polsce. Biegając dłużej warto byłoby niektóre z nich "odhaczyć". Ale Półmaraton Szakala wydaje się być biegiem trudnym do podrobienia i może za kilka lat, jeśli nadal będę utrzymywał kondycję spróbuję po raz kolejny.